PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2017-08-22
Metal Hammer 8/2017

Metal Hammer 8/2017

Accept, Eluveitie, Septicflesh, Arch Enemy, Graham Bonnet, The Lurking Fear, Bottom, Dying Fetus, Venom Inc., Killing Joe, Cigarettes After Sex, Steven Wilson, Exit Eden, Kurhan, Amarok, Rage, RPWL, Man With A Mission

 

Metal Hammer 8/2017

SPIS TREŚCI

Zgrzyt 3
Hard fax 4
Accept 8
Eluveitie 12
Arch Enemy 14
Septicflesh 16
Graham Bonnet 18
The Lurking Fear 20
Bottom 22
Dying Fetus 24
Venom Inc. 26
Killing Joke 28
Cigarettes After Sex 30
Na zachód od metalu 32
Book zapłać 41
Steven Wilson 42
Exit Eden 44
Kurhan 46
Amarok 47
Rage 48
RPWL 50
Man With A Mission 52
Album miesiąca 55
Recenzje 56
Live 66
Out of the darkness 68
Die young 70
 

ZGRZYT

Accept to przykład dobrze prowadzonej kariery. W tym zespole, przynajmniej od jego powrotu w 2010 roku (zresztą doskonałym albumem „Blood Of Nations”), nie ma nieprzewidzianych ruchów; wszystko jest zaplanowane, ułożone i poprawne. Nawet ostatni rozłam w grupie, po którym ze starego, święcącego największe triumfy w latach 80. składu, na pokładzie zostali jedynie Wolf Hoffmann i Peter Baltes, nie zagroził pozycji zespołu. Nowy album „Rise Of Chaos” prze do przodu niczym dobrze naoliwiona, niemiecka maszyna. Więcej o Accept – na stronie 8.

Idąc za ciosem proponujemy Wam także inne wywiady: odświeżony skład Eluveitie nagrał ciekawy, oryginalny album... Arch Enemy z boską wokalistką Alissą (ten brzuszek eksponowany na zdjęciach promo...) już w sierpniu uderza z nową płytą, a Dying Fetus, The Lurking Fear czy Septicflesh po prostu miażdżą słuchacza na swoich nowych wydawnictwach.

Lato w tym roku, przynajmniej na razie, nas nie rozpieszcza. Za to artyści – wręcz przeciwnie.

Darek Świtała


ALBUM MIESIĄCA

THE HAUNTED
Strength in Numbers 
(Century Media)

Na młotkowych łamach już parokrotnie zdążyłem wspomnieć, że moje relacje z thrash metalem są o tyle ważne, co problematyczne i zmienne. Ów gatunek zapewnił mi świetną podwalinę pod przygodę z metalem, którą kontynuuję po dziś dzień, a w dodatku wciąż onieśmiela szlachetnym blaskiem starych dokonań jego mistrzów. Wiadomo, lata 80. – Wielka Czwórka, Testament, Exodus i im podobne. Problemem jest niestety obecna kondycja thrash metalu, który po rozczulająco naiwnym okresie wypluwania na świat setek nowych kapel, które łomotały po garażach i malutkich klubach, ale nikt do końca nie wiedział dlaczego. Takie to było nudne. Ale dlaczego wspominam o tym w kontekście The Haunted? Ano dlatego, że po swoich pierwszych albumach, które z miejsca wpisały się w annały melodyjnego death metalu, zwrócili się właśnie w stronę thrashu. Można by powiedzieć, że zaczęli swoją muzyczną ścieżkę od nowa. Tylko że to miało miejsce paręnaście lat temu. A jak prezentuje się The Haunted jako kapela z wykrystalizowanym stylem w roku 2017?

Ku mojemu największemu zaskoczeniu – całkiem dobrze. Szczerze powiedziawszy, ich z metra cięty thrash wypełniający zawartość „Unseen” czy „Exit Wounds” nie zaskarbił sobie mojej sympatii. Takiej poprawnej, lecz rzemieślniczo monotonnej łupanki jest pełno, więc po co zawracać sobie nią głowę? Tyle dobrej muzyki na świecie, a życia z każdym rokiem coraz mniej. Jak łatwo się domyślić, nie czekałem na nowy album The Haunted w obliczu znacznego spadku formy wyraźnie zauważalnego na paru poprzednich płytach. O dziwo – jak to coraz częściej ostatnio bywa – przejechałem się na własnych stereotypach. „Strength in Numbers” to dobitne świadectwo wysokiej formy The Haunted na dzień dzisiejszy. Wiadomo, że szalikowcy „Made Me Do It” czy „The Haunted” będą kręcić nosem i pogardliwie spoglądać na kolejne linijki tego tekstu, ale to chyba nie powinno nikogo dziwić. Szwedzi nie zmienili zbytnio swojego stylu, aczkolwiek znacznie go odświeżyli, co wyszło im tylko na dobre. Wystarczyło jedynie zagęścić tempo, gitarowe pasaże ograniczyć do niezbędnego minimum, a cięte riffy wysunąć jak najbardziej do przodu. Tych kilka – teoretycznie niepozornych – zmian zadziałało na muzykę The Haunted niczym cudowny eliksir. Mówiąc o tych agresywnych riffach wcale nie chciałem zasugerować słuchaczom, że oto i autorzy „Strength in Numbers” ograniczyli się jedynie do wycinania huraganowych temp. Muzyka skandynawskiej formacji jest – jak na ramy thrashu – zróżnicowana. Walcowate riffy stale flirtują z pozostałymi echami typowo gothenburskiej melodyki, która zgrabnie eksponuje następujące po niej wyścigi zajadle ryczących gitar i karkołomnych partii perkusyjnych Adriana Erlandssona. W tym miejscu głupio byłoby nie wspomnieć o solówkach Oli Endglunda, który wreszcie wbił sobie do głowy znaczenie legendarnego frazesu „less is more”. Wygibasy niegdysiejszego wiosłowego Six Feet Under nie przesłaniają całej zawartości albumu. Oczywiście, poetycko rozpasane partie solowe Oli nie są tłamszone ani sprowadzane do roli dodatku, ale w końcu zagrane ze smakiem. Kiedy trzeba, muzyk odpali prędką petardę, a w innym momencie da ponieść się wodzom fantazji i na tle przejrzystego podkładu. Cieszy to tym bardziej z racji tendencji Endglunda do niepotrzebnej onanizacji na gryfie.

The Haunted A.D. 2017 to byt zgrany, porywający i intrygujący. Najwidoczniej po kilku poprzednich produkcjach panowie zwyczajnie poszli po rozum do głowy, czego efektem „Strength in Numbers”. W takim wypadku pozostaje mi jedynie pogratulować. Tak zwartych i powalających albumów nie nagrywa się codziennie.

Łukasz Brzozowski
 
powrót do listy