PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2018-03-20
Metal Hammer 3/2018

Metal Hammer 3/2018

Judas Priest, Phil Anselmo, Ministry, Emperor, Pestilence, Long Distance Calling, Alcoholica, Napalm Death, Memoriam, Letters From The Colony, Kino, Necrophobic, Xentrix, Don Broco, Light The Torch, Kayak, Godthrymm, Auri, Red Scalp, Earthless, Torn Shore, White Wizzard, The World Needs A Hero

 

Metal Hammer 3/2018

SPIS TREŚCI

Zgrzyt 3
Hard Fax 5
Judas Priest 8
Phil Anselmo 12
Ministry 14
Emperor 16
Pestilence 18
Long Distance Calling 20
Alcoholica 22
Napalm Death 24
Memoriam 26
Letters From The Colony 28
Kino 30
Na Zachód Od Metalu 32
Necrophobic 41
Xentrix 42
Don Broco 44
Light The Torch 46
Kayak 48
Godthrymm 50
Auri 52
Red Scalp 54
Album Miesiąca 55
Recenzje 56
Earthless 62
Torn Shore 64
White Wizzard 66
Live 68
The World Needs A Hero 69
Die Young 70
 

ZGRZYT

Szczerze mówiąc nie wierzyłem w ten nowy album Judas Priest. Tym bardziej, że poprzedni: „Redeemer Of Souls”, zupełnie mnie nie przekonał – album miał tak fatalne brzmienie jak gdyby zespół nagrał go, nawet nie w garażu, ale w jakiejś zatęchłej norze. Tymczasem Halford i spółka poszli po rozum do głowy: zatrudnili aż dwóch doskonałych producentów (w tym Toma Alloma odpowiedzialnego za ich klasyczne płyty z lat 80.) a, jak wynika z opisu dołączonego do promocyjnej wersji płyty, zdecydowaną większość materiału (w tym tekstów), napisał młody gitarzysta Ritchie Faulkner. W efekcie powstał album, który brzmi mocno i soczyście, przy tym bardzo świeżo ale słychać na nim kompletny zestaw muzycznych patentów Judas Priest. Zapewne będą i tacy, którzy będą na siłę starali się zdyskredytować najnowsze dokonanie zespołu – nie wierzcie im, bo „Firepower” to płyta, która z miejsca trafi do żelaznego kanonu dokonań Priest. Na koniec dodam tylko, że grupa wciąż cieszy się u nas ogromną popularnością – dowodem na to, praktycznie już wyprzedany, czerwcowy koncert w katowickim Spodku. 

Darek Świtała
 

ALBUM MIESIĄCA

JUDAS PRIEST
Firepower 
(Sony Music) 

Jest piątkowy wieczór, zza okna widzę czerwony neon pobliskiej apteki i z każdą kolejną minutą nabieram pewności, że będę musiał udać się do reklamowanego tym neonem przybytku, bo wróg grypy lub innego cholerstwa czai się u bram mojego cherlawego ciała. Chyba dlatego nie chce mi się pisać recenzji najnowszego albumu Judas Priest. No i recenzji nie będzie. Będzie garść luźnych rozważań o tym, jak może czuć się w tym zespole Richard Faulkner, z którym o „Firepower” zresztą rozmawiałem. 

Gość w wywiadzie deklaruje się oczywiście jako zagorzały fan Judas Priest. Taki, któremu ich płyty potrzebne były jak tlen, woda i chleb. Richie grywał od początku bieżącego stulecia w podrzędnych zespołach Voodoo Six i Dirty Deeds, więc kiedy znalazł się w grupie akompaniującej córce Steve’a Harrisa, Lauren, mógł się poczuć, jakby złapał Bachusa za nogi. Bo zjeździł świat z koncertami i dzielił sceny z gigantami takimi jak Maiden i Alice Cooper. Czy jednak powodów do zadowolenia było wystarczająco dużo, by szczerzyć się dłużej niż przez jeden sezon? Przecież Richie pozostawał w najlepszym razie wykonawcą woli dziewczyny, której płytami nikt by się nie zainteresował, gdyby nie protekcja ojca. Zresztą i z tą protekcją mało kto chciał słuchać z własnej woli nudziarstw w wykonaniu Lauren. 

A jednak do Faulknera los raz jeszcze się uśmiechnął. Tak szeroko, jak tylko się dało – tak mogło się mu przynajmniej wydawać na początku 2011 roku, kiedy otrzymywał angaż jako gitarzysta Judas Priest. Stanąć w jednym szeregu z samozwańczymi Bogami Metalu – duża rzecz. Jak zawsze była jednak druga strona medalu, ta mniej połyskliwa, nadgryziona rdzą. Bo Bogowie mieli wtedy zadyszkę, o ile nie pierwsze objawy starczej demencji, na dodatek od kilkunastu lat nie nagrali albumu godnego uwagi. Ich ostatnią naprawdę mocną płytą pozostawał wówczas „Jugulator” olany przez fanów głównie dlatego, że został nagrany bez Halforda, który w tamtym czasie uważał heavy metal za wstydliwy przeżytek. Kiedy skruszony Rob wrócił, zespół stworzył z nim zachowawczy i nudnawy „Angel of Retribution”. Czyli płytę, która w dyskografii Priest jest tym mniej więcej, czym „Christ Illusion” w dyskografii Slayera: paszą dla wielkich, lecz niespełnionych oczekiwań i potwierdzeniem tezy, że klasyczne składy – zwłaszcza sklejone po latach – nie zawsze nagrywają klasyczne płyty. O ile jednak „Angel…” był wystrzałem ślepaka, o tyle kolejny materiał Judas Priest – „Nostradamus” – okazał się kolosem na glinianych nogach, przegadaną kolubryną, którą zgwałciły wygórowane ambicje. 

I cóż miał sobie Faulkner w tej sytuacji pomyśleć? Z jednej strony szał pał i erupcje wulkanów szczęśliwości, bo przecież tuż po trzydziestce gibał się na scenach tuż obok idoli swojego dzieciństwa. Ale to byli idole dwukrotnie starsi od niego. Idole, którzy nie ukrywali, że coraz chętniej myślą o emeryturach i inaugurują właśnie swoją pożegnalną trasę koncertową wymownie nazwaną Epitafium. Dla Richiego, który tak naprawdę dopiero zaczynał karierę muzyka, to mogło być doświadczenie na miarę wieczoru w alkowie z gwiazdą porno oglądaną wcześniej wyłącznie dzięki zasobom YouPorn. Miało być turbodoładowanie i ekstatyczne krzyki, a ukazały się blizny po implantach i śmiała szarża celilitu. Coś ją jednak powstrzymało. Młodzieńczy entuzjazm nowego gitarzysty? A może po prostu imponujące wpływy z trasy, która miała być ostatnią, ale udowodniła, że nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja? 

Tak czy inaczej Priest nie wypadł z gry i nagrał „Redeemer of Souls”. Problem w tym, że tamten „Odkupiciel dusz” nie miał sił, by odkupić choćby makulaturę ze skupu. Z tym większym zaskoczeniem przyjąłem „Firepower”. Głównie dlatego, że po raz pierwszy od dwudziestu jeden lat, od tego poniewieranego „Jugulator”, Priest na albumie studyjnym żyje, a nie wegetuje. To tym bardziej zaskakujące, że czternaście nowych utworów nie przynosi niczego, czego zespół nie wypracował w swojej prawie pięćdziesięcioletniej (!) historii. Wystarczy posłuchać chociażby wybranego na drugi singel kawałka tytułowego. Właściwie to zachowawczy do bólu heavy metal, ale przetrącony refrenem o thrashowym ciągu. Kiedy w pierwszym wersie „Lightning Strike” sześćdziesięciosześcioletni Halford zapewnia ze śmiertelną powagą, że zaraz przytarga głowę demona, zupełnie naturalną reakcją wydaje się paroksyzm histerycznego śmiechu, a jednak muzyka znów studzi parsknięcie. To napięcie między autoparodią a ambicją, by udowodnić światu, że wciąż potrafimy, charakteryzuje właściwie całą „Firepower”. Mam zresztą wrażenie, że podobnie jest od wielu lat z koncertami Judas Priest: Halford, który przechadza się po scenie w strojach, na których ćwieków jest setki razy więcej niż guzików, sprawia wrażenie pociesznego dziadziusia, a jednak rytm „Living After Midnight” wciąż zmusza całe sale do wymachiwania pięściami. Tym razem udało im się jednak zastosować ten trick również w studiu. Nie wiem, czy bardzo musieli się wysilić, bo – jak wspomniałem – nie ma na nowej płycie rozwiązań nieoczekiwanych: wszystko rozgrywa się pomiędzy terytoriami heavy metalu, zawoalowanymi aluzjami do stadionowej przebojowości, dostojeństwem hard rocka i odrobiną balladowego patosu. Na pewno nie szkodzi tej płycie produkcja na cztery ręce – zajęli się nią weteran Tom Allom i Andy Sneap, który zbliża się wprawdzie do pięćdziesiątki, ale przy muzykach klasycznego składu Priest i tak sprawia wrażenie młodzieniaszka. Nawet jeśli pozytywne wrażenie to tylko efekt sprytnej kalkulacji, ja dałem się nabrać. 

Chyba jednak odpuszczę dziś aptekę i posłucham jeszcze „Firepower”. Taki painkiller będzie mi musiał wystarczyć.

Maciej Krzywiński
 
powrót do listy