PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2017-02-21
Metal Hammer 2/2017

Metal Hammer 2/2017

Emperor, Black Star Riders, Axe Crazy, Sanctuary, Horisont, Nailed To Obscurity, Memoriam, Immolation, Rhapsody, Antimatter, Black Anvil, Infidel, Peter Ellis, Zeal&Ardor, Dormant Ordeal


Metal Hammer 2/2017 

SPIS TREŚCI

Zgrzyt 3
Hard Fax 4
Emperor 8
Black Star Riders 12
Axe Crazy 14
Sanctuary 16
Horisont 18
Nailed To Obscurity 20
Memoriam 22
Immolation 24
Rhapsody 26
Antimatter 28
Black Anvil 30
Infidel 32
Sorry Boys 41
Na Zachód Od Metalu 42
Divine Weep 43
Ur 46
Peter Ellis 48
Zeal&Ardor 50
Dormant Ordeal 52
Album Miesiąca 55
Recenzje 56
Live 66
Sunrise 68
Book Zapłać 69
Die Young 70
 
 

ZGRZYT

W dniu, w którym zamykam ten numer Metal Hammera ogłoszono pełny skład Metalmanii. Fakt, nie ma dużej, skupiającej uwagę nazwy ale chyba nie miało jej być? Organizator postawił na naprawdę solidny zestaw markowych zespołów, który powinien zadowolić ortodoksów metalowego grania. Dokładnie – ortodoksów. W składzie nie ma bowiem wyraźnych pozametalowych wycieczek (jak zdarzało się poprzednim edycjom) jest mocno wręcz brutalnie, a nawet na granicy bluźnierstwa. A, że część z tych zespołów w ciągu kilku ostatnich lat pojawiła się w Polsce? Cóż, mamy rok 2017 i czasy zupełnie inne od tych gdy formowano pierwsze składy Metalmanii. Wówczas przecież, na nienasyconym polskim rynku każdy niemal zespół koncertowo debiutował, każdy był czymś świeżym, czymś co trzeba było zobaczyć. 
Oczywiście, co było do przewidzenia, w Internecie powracająca po długiej przerwie Metalmania zbiera cięgi od tzw. „znawców tematu”... A to od tych, którzy większość zespołów ze składu widzieli już po kilka razy, a to od tamtych, którzy oczekiwali dużej gwiazdy czy też nie podoba im się obecne koncertowe wcielenie Samael...

Nie piszę tego by użalać się nad losem czy składem Metalmanii... Odkąd pamiętam na Metalmanię zawsze narzekano, a stojąc w kolejkach do wejścia można było usłyszeć komentarze podobne do tych, które dziś widnieją w Internecie. Jedyna różnica jest taka, że wówczas wymieniano te uwagi w gronie sprawdzonych znajomych, z którymi widziało się nie jeden koncert i zdarło nie jedną płytę, a dziś wypisuje się je w zaciszu pokoju, z którego nie rusza się tyłka bo przecież „nie warto” i „się nie opłaca”.

A co w naszym lutowym wydaniu? Cóż, na pewno będzie na co ponarzekać. Fanom klasycznego heavy na pewno nie spodoba się okładka z Emperor, fani thrashu będą narzekać na wywiady z Antimatter i Rhapsody, no a już na pewno wszyscy prawdziwi metalowcy obruszą się na wywiady z Sorry Boys czy New Rome.

Miłej lektury!
Darek Świtała



ALBUM MIESIĄCA

OVERKILL
The Grinding Wheel
(Nuclear Blast)

Jak oni to robią?! Podczas gdy inni dwoją się i troją poszukiwaniu oryginalności i mocy thrashowi z urzędu przynależnej, szaleńcy z Overkill po prostu wchodzą do studia nagraniowego i wychodzą z niego z kolejnym z rzędu albumem, którego zawartość to ni mniej, ni więcej, a absolutny thrashowy majstersztyk, muzyczną energią przewyższający w zasadzie wszystko, co ukazało się w gatunku na przestrzeni ostatnich trzech lat. Trzy lata temu… no tak… wtedy ukazał się „White Devil Armory”. Nowy krążek to jednak zupełnie inna historia, bardziej zobowiązująca, bo mająca potwierdzić dojrzałość. Album nr 18. I dokładnie niczym banda osiemnastolatków nowojorczycy podeszli do tego materiału. Taka bije z niego energia i młodzieńcza witalność, tak buzują na nim hormony. Siła Overkill polega jednak na tym, że młodzieżowy entuzjazm czasami jednak ustępuje doświadczeniu, które przekłada się na doskonały zmysł aranżacyjny. Co do wspomnianego doświadczenia, trudno w to może uwierzyć – zwłaszcza obserwując sceniczne wygibasy w ich wydaniu - ale Bobby „Blitz” Ellsworth i D.D. Verni ciągną ten overkillowy wózek nieprzerwanie od, bagatela, 37 lat. Przez ten czas zespół funkcjonuje na pełnych obrotach, mało tego - w ich dyskografii nie ma takiego albumu, za który musieliby się wstydzić. Co nie zmienia faktu, że zupełnie nowa energia wstąpiła w nich w 2010 roku wraz z doskonałym „Ironbound”, a nie opuściła do dziś, co potwierdza z kolei „The Grinding Wheel”.
A „The Grinding Wheel” to prezentacja wszystkich najefektowniejszych oblicz zespołu. Thrash’n’roll? Jest oczywiście. W „Goddamn Trouble”, gdzie chłopaki grzeją radośnie i na najwyższych obrotach, by od czasu do czasu przełamać je motywami bardziej kroczącymi, podbitymi topornie nabijanym rytmem. No i w „Red White and Blue”, gdzie wspomniany thrash’n’roll dodatkowo podszyty jest punkową surowością. Czysty wściekły thrashowy wpierdol? Obecny! Zwłaszcza w „The Wheel”, gdzie klasyczne dla gatunku cięcia dosłownie rozsadzają głośniki. Thrash o melodyjnym obliczu? Jest, a jakże. W chwytliwych aż do bólu refrenach „Our Finest Hour”. I również w refrenach, ale jakby mniej oczywistych, w „The Long Road”, gdzie uwagę przykuwają także patetyczne zaśpiewy i znakomity melodyjny pasaż pojawiający się pod koniec numeru i niczym lokomotywa ciągnący całość naprzód. Thrash rześki i dynamiczny? W otwierającym album „Mean Green Killing Machine” kotłuje się aż miło, zaskakując i przyjemnym harmonicznym rozprężeniem, i sabbathowskim bujającym riffem. Thrash nieoczywisty, daleki od szablonów? Ależ proszę bardzo. W „Shine On”, którego zgiełkliwe refreny są mocno specyficzne. A ciemne, ponure wręcz wyciszenie idzie w parze z podniosłym melodyjnym śpiewem jako żywo przypominającym Bruce’a Dickinsona. No i solówka, z całą pewnością najokazalsza na płycie, imponuje złożonością, bogactwem i błyskotliwością. Niemniej intrygująco wypada „Let’s All Go To Hades”, chyba najdziwniejszy kawałek na „The Grinding Wheel”, o czym decydują nietypowe rozwiązania wokalne i niedopowiedziane, podskórne szaleństwo. No i czas na deser. „Come Heavy” to idealny wręcz hołd dla Black Sabbath. Najpierw mięsisty i bujający w umiarkowanym tempie, ale z należnym ojcom doom metalu doskwierającym ciężarem. W dalszej części żwawy, dynamiczny i żywiołowy, niemniej jednak gniotący. Te riffy… po prostu sama esencja. Do tego momentu płyta była bez większych zaskoczeń (wszak to Overkill!) znakomita, cóż jednak powiedzieć o numerze tytułowym wieńczącym całość? Że to jeden z najlepszych kawałków w całej, 37-letniej historii Overkill? Po kilkudziesięciu przesłuchaniach jestem coraz bardziej skłonny, by umieścić go w jednym szeregu ze swoimi ulubionymi „tytułowcami”: „Feel The Fire”, „Horrorscope” i „Ironbound”. Bo też i co się w nim nie wyrabia! Najpierw jest tak dobitny - co podkreśla fenomenalny, kroczący rytm - że głośniki aż się zachłystują (przypominam, że metalu należy słuchać głośno!). Na poziomie przyspieszenia kąsa niczym stado wściekłych psów. Gdy wycisza się i wybrzmiewają tylko talerze i bas, klimat staje się iście maidenowski. A gdy klimat ów narasta, podkreślony dźwiękiem dzwonów, potężnych riffów i takich też chórów, całość nabiera prawdziwie monumentalnego charakteru. A szczęka opada z wrażenia, chociaż przydałaby się, by wyartykułować pytanie: album roku, już teraz?! Z takimi deklaracjami może jednak na razie się wstrzymajmy, ograniczając entuzjazm do nieśmiałego: ależ kopie ten nowy Overkill!
 
Rafał Monastyrski
 
powrót do listy