PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2017-01-24
Metal Hammer 1/2017

Metal Hammer 1/2017

Kreator, Firewind, Skillet, Barb Wire Dolls, Sepultura, Pain Of Salvation, Percival Schuttenbach, Nocny Kochanek, Meller/Gołyźniak/Duda, Podsumowanie Roku Redakcja + płyta CD


Metal Hammer 1/2017 

SPIS TREŚCI

Zgrzyt 3
Hard Fax 4
Kreator 8
Podsumowanie Roku Redakcja 12
Firewind 16
Accept&Sabaton 18
Skillet 22
Barb Wire Dolls 23
Sepultura 24
Pain Of Salvation 26
Percival Schuttenbach 28
Nocny Kochanek 30
Drop. 32
Vincent 41
Na Zachód Od Metalu 42
Offence 43
Meller/Gołyźniak/Duda 44
Podsumowanie Roku 48
Rainbow 52
John Revolta 53
Album Miesiąca 54
Recenzje 56
Live 64
Out Of The Darkness 68
Book Zapłać 69
Die Young 70
 
 

ZGRZYT

Jaki był mijający właśnie rok? Chyba taki, jak rock właśnie, pełen różnych odcieni – ukazało się wiele dobrych płyt, w Polsce zagrało wielu ciekawych artystów ale kilka ważnych postaci przyszło nam też pożegnać... Tradycyjnie, w naszym styczniowym numerze staramy się podsumować to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich 12 miesięcy, zaś każdy z naszych dziennikarzy miał szansę wskazać to, co było dla niego najważniejsze na muzycznym rynku.

Styczniowe wydanie oddajemy do druku już na początku grudnia, ale zdecydowana większość omawianych tematów dotyczy płytowych premier, które światło dzienne ujrzą już w 2017 roku. I tak mamy tu obszerny wywiad z Kreator, ciekawą rozmowę z Pain Of Salvation (naprawdę doskonały album – sprawdźcie koniecznie!), wynurzenia Sepultury na temat przeszłości i przyszłości oraz dywagacje Nocnego Kochanka i Percival Schuttenbach. Do tego masa recenzji, kilka koncertowych relacji a do części nakładu dołączyliśmy płytę CD z premierowymi utworami.

Wszystkiego NAJ w 2017 roku!

Darek Świtała


ALBUM MIESIĄCA

PAIN OF SALVATION
In the Passing Light of Day
(Inside Out Music)

Na nowe dzieło Szwedów przyszło nam czekać całe 6 lat. Mam oczywiście na myśli wydawnictwa premierowe, bo ciekawostkę jaką było „Falling Home” z 2014 roku, trudno uznać za coś więcej niż miły dodatek do dyskografii. Natomiast te 6 lat obfitowało w wydarzenia niepokojące. Po pierwsze. Do cna posypał się najdłużej istniejący skład zespołu. Ponadto, w 2014 roku lider Daniel Gildenlöw poważnie zachorował, co mogło skończyć się śmiercią. Kilka miesięcy spędzonych w szpitalu w wyniku tych tragicznych wydarzeń, musiało mieć wpływ na, zwykle bardzo osobisty, charakter twórczości grupy. Co więcej, ostatnie dokonania studyjne, oba albumy „Road Salt”, choć przyjęte życzliwie raczej nie są stylistyką, w której fani chcieliby słyszeć Pain Of Salvation. Tak więc oczekiwania były wysokie. Od kilku miesięcy Daniel Gildenlöw wspominał też o powrocie do cięższego brzmienia niczym z pierwszych płyt zespołu, takich jak „One Hour By The Concrete Lake” czy „The Perfect Element, Part I”. Decyzja godna pochowały, ale posiadająca też swoje zagrożenia. Nie każdemu może podobać się krok wstecz, a casus „Death Magnetic” Metalliki, albumu robionego wyraźnie pod publiczność nostalgicznie oczekującą starych dobrych czasów, był realną groźbą. 

Z drugiej strony Daniel to muzyk, który nigdy nie zawiódł a Pain Of Salvation nie popełniło słabej płyty, za każdym razem częstując czymś nowym i świeżym. Mogli podążać w dyskusyjnym kierunku, jak na „Road Salt”, gdzie udawali, że jest przełom lat 60. i 70. ale nadal było to intrygujące. Jak na tym tle wypada „In the Passing Light of Day”? Spieszę poinformować, że znakomicie. Nie ukrywam, pierwszy kontakt z albumem był lekko rozczarowujący, w końcu sprostać rozdmuchanej przez 6 lat bańce oczekiwań łatwo nie jest. Po raz pierwszy też zespół zdecydował się przyjrzeć swoim przeszłym dokonaniom i poszukać inspiracji w samym sobie. Nie mamy tutaj do czynienia z kopią samych siebie, jednak odsłuchując materiał czasami pojawia się refleksja, że ten numer mógłby się znaleźć na “Remedy Lane” a tamten na “Scarsick” i tak dalej...
Ewentualne zapożyczenia stają się nieistotne, gdy po kilku przesłuchaniach, na powierzchnię wydobywają się ewidentne przewagi tego albumu. Są nimi niesamowita emocjonalność, dojmujące wręcz uczucie przygnębienia, będące jakby komentarzem co do przeżyć lidera sprzed ponad 2 lat (więcej na ten temat w wywiadzie opublikowanym na łamach numeru) a także jakość samych kompozycji – jak zwykle znakomita.

“On A Tuesday” to mocny początek, z walcowatym riffem, wprowadzającym do tej dziesięciominutowej kompozycji. Od razu słychać też, że decyzja o dociążeniu brzmienia była słuszna i chwała, że efektom pomógł stary fachowiec, Daniel Bergstrand. Drugi na płycie “Tongue Of God” zaczyna się przepiękną partią pianina, mogącą sugerować balladowy charakter. Pojawiający się po chwili mocarny riff wnosi ten kawałek na zupełnie inny poziom. Tak, takie żonglowanie nastrojami jest czymś, co Pain Of Salvation zawsze wychodziło znakomicie. Posłuchajcie przejmującego i smutnego „Meanigless”, zilustrowanego świetnym teledyskiem. Albo frenetycznego, na swój sposób przebojowego “Reasons”. Jest tu jeden numer, który brzmi, jakby powstał z myślą o “Road Salt”, to “Taming Of The Beast”, z trochę folkowym nastrojem. O dziwo, wpasował się w płytę na zasadzie kontrastu, ze znakomitym efektem. Prawdziwą perełką jest tytułowy “The Passing Light Of Day”, piętnastominutowa kompozycja, która stanowi prawdziwy emocjonalny rollercaster. Prawdziwy majstersztyk.

Album jest też pierwszym poważnym testem nowego składu. Z line-upu nagrywającego najbardziej znaczące dokonania ostał się wyłącznie Daniel. Można powiedzieć, że resztę muzyków znanych z albumów wydawanych w latach 1997-2011 zmiotła proza życia: rodziny, dzieci, praca. Nowy (no dobra, ogrywający się od jakichś 5 lat) skład brzmi jednak świetnie, a Daniel znalazł partnera gitarowego w młodym acz doświadczonym Islandczyku Ragnarze Zolbergu, którego gra jest ozdobą tego materiału. Reasumując, Pain Of Salvation znowu to zrobili. Stworzyli wyborny album, do którego chce się wracać z każdym przesłuchaniem. Jest to wspaniała fuzja przeróżnych klimatów, jak zwykle bogata i przejmująca. Celowo unikam tu wyświechtanej etykietki „prog metal”, bo wrzucanie PoS do jakiejkolwiek zagrody byłoby krzywdzące. Pasuje tu tylko jedno znamię – płyta wybitna. 

Igor Waniurski
 
powrót do listy