PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2021-10-19
Metal Hammer 10/2021

Metal Hammer 10/2021

Metallica, Iron Maiden, Danko Jones, Spirit Adrift, Alien Weaponry, Bokassa, Seth, Full Of Hell, Long Shadows Dawn, Mark Tremonti, Tupolev, Ex Deo, Cultum Interitum, Odraza, Offence, Pure Bedlam, Yes

Metal Hammer 10/2021

SPIS TREŚCI

Zgrzyt    3
Hard Fax 4
Metallica 6
Iron Maiden 10
Danko Jones 14
Spirit Adrift 16
Alien Weaponry 18
Bokassa 20
Killing 22
Seth 24
Full Of Hell 26
Long Shadows Dawn 28
Mark Tremonti 30
Na Zachód Od Metalu 32
Tupolev 41
Ex Deo 42
Cultum Interitum 44
Odraza 46
Offence 48
Pure Bedlam 50
Yes 52
Album Miesiąca 54
Recenzje 55
Book Zapłać 62
Za Progiem 64
Epicentrum 65
Zafoceni 66
Odgruzowani 67
Illt 68
Die Young 70

 

ZGRZYT

Był rok 1991...

w naszym liceum mieliśmy szkolną telewizję i na każdej przerwie, w każdej klasie, był włączony telewizor. Oczywiście z MTV w roli głównej. Nic dziwnego, że cztery lata regularnego oglądania tej muzycznej telewizji, wyryło w pamięci mojego pokolenia trwały rockowy kanon: Guns n' Roses, Iron Maiden, Nirvana, Pearl Jam, Faith No More, Soundgarden, Depeche Mode (a z polskich tematów: Wilki, Edyta Bartosiewicz i Kasia Kowalska) – to były zespoły po prostu święte. Ale w drugiej połowie 1991 stało się coś co sprawiło, że wszyscy musieli uznać wyższość – owszem popularnego już wcześniej – kwartetu z Ameryki. Metallica wydała swój Czarny Album i na długie miesiące zdominowała MTV, przejęła we władanie stacje radiowe, prywatki (dziś zwane domówkami), szkolne dyskoteki. Mało tego - ballady Metalliki odtwarzano na weselach, na imprezach sylwestrowych czy miejskich festynach. I był to niezaprzeczalnie największy w dziejach komercyjny sukces zespołu grającego metal.

Od wydania Czarnego Albumu minęło 30 lat i chyba żaden inny zespół na świecie nie ma obecnie tak wielu fanów, którzy wciąż pamiętają tamten czas, i którzy cieszyli się tą płytą w momencie gdy trafiała na rynek. Na początku września do sklepów trafiło odnowione, zremasterowane wydanie Czarnego Albumu. Warto sięgnąć szczególnie po trzypłytowe wydanie, które na drugim dysku zawiera nigdy wcześniej niepublikowane nagrania, próby ze studia i inne ciekawostki. Dzięki tej płycie można się przekonać, że prosty i nośny riff do „Enter Sandman” nie od razu był tak przebojowy...

Darek Świtała

 

ALBUM MIESIĄCA

DEAFHEAVEN

Infinite Granite

(Sargent House Rec.)

Deafheaven jest prawdopodobnie najlepszym przykładem na to, że w metalu nienawiść często potrafi być nie tyle czynnikiem demotywującym, co wiatrem w żagle. Wystarczy przeanalizować, jak to u nich wyglądało już od samego początku kariery. Hipsterzy i fani materiałów z przyczółka indie/emo/screamo kochali ich bez pamięci, bo widzieli w tej ekipie brakujące ogniwo między ulubionymi szufladkami a ciężkostrawną ekstremą. Metalowcy z kolei ich nienawidzili i nienawidzą do tej pory. Bo pozerstwo - tak, ten argument cały czas nie wychodzi z użycia, mimo że lata 80. już daleko za nami - bo nie mogą zdecydować się, co grają, bo zszargali dobrę imię black metalu… Choć tak naprawdę, to nigdy go nie uprawiali. Po prostu wyżłobili sobie własną niszę i w jej obrębie byli królami.

Co jednak istotne, przy poprzedniej płycie „Ordinary Corrupt Human Love” Deafheaven dotarło do ściany. Mówimy o albumie świetnym, być może jednym z najlepszych, jaki nagrali, ale jednak dającym do myślenia - takim, za sprawą którego w głowach muzyków włączył się czerwony alarm. Bo w estetyce ekspresyjnego screamo wchodzącego w dialog z shoegazem, post-rockiem, a czasem i black metalem powiedzieli już wszystko. Wyeksploatowali swój styl do granic, nie mogli w nim zdziałać niczego, by w następnych konfiguracjach nie brzmiało to choć trochę znajomo. Wobec tego mieli przed sobą dwie opcje: albo dokonać radykalnego zwrotu, albo dalej dłubać w tym, co wymyślili lata temu. Na szczęście George Clarke i koledzy zdecydowali się na pierwszą z nich, dzięki czemu o “Infinite Granite” możemy rozmawiać w kategorii pretendenta do wydawnictwa roku 2021.

Za sprawą swojego najnowszego krążka kwintet poszedł na całość. Nie ma kompromisów, nie ma niezdecydowania, jest za to skanalizowanie własnej wrażliwości w sposób, którego słuchacze się nie spodziewali. Dlaczego? Dlatego, że Deafheaven pozbyło się ze swojej muzyki pierwiastka ekstremalnego. Zapomnijcie o kanonadach blast beatów, świdrujących partiach tremolowych i skrzeku wokalisty, który pojawia się tylko okazjonalnie, raczej w formie dodatku niż esencji całości. „Infinite Granite” to płyta zbudowana na fundamencie oniryzmu. Nie znajdziecie tu gwałtownych przeskoków nastrojów i zabawy kontrastami. Stało się coś innego. Ten album płynie. Słucham tej muzyki i czuję się jak podczas delikatnego dryfu po falach na gumowym materacu - takie to spokojne, delikatne, można by nawet powiedzieć, że wycofane. Wcześniej ci dżentelmeni z San Francisco stawiali na siłę ataku. Nawet te eteryczne partie miały w sobie coś z mocy akcentowanej przez metalową estetykę, przy czym teraz rozgrywają to wszystko inaczej, można powiedzieć, że gdzieś w tle. Nikt tu się nigdzie nie spieszy, nikt nie gra pod publiczkę. Shoegaze’owa podstawa wydawnictwa połączona z nienachalną przebojowością współczesnego indie rocka idealnie się uzupełniają. „In Blur” spokojnie może startować do miana przeboju lata ze swoją rozjechaną partią gitarową, podobnie zresztą czarujący subtelnością, otwierający “Shellstar”. A nawet jeśli na chwilę autorzy „Sunbather” przypomną sobie, że kiedyś grali bardziej intensywnie, robią to z klasą. Dlatego w „Great Mass of Colors” hałas przesterów ujawnia się dopiero na końcu, a i tak otula go łkająca melodia prowadząca.

Deafheaven za sprawą „Infinite Granite” postawiło na szali wszystko. Wiedzieli, że albo zaryzykują, albo stracą na wiarygodności. Eksperyment przebiegł jednak pomyślnie - zespół wyewoluował w sposób naturalny, a my dostaliśmy jedną z najciekawszych płyt tego roku.

Łukasz Brzozowski

 

powrót do listy