PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2014-09-25
Metal Hammer 10/2014

Metal Hammer 10/2014

Slash, Turbo, The Tea Party, Zodiac, Audrey Horne, In Flames(Official), Sick Of It All, Deep Purple, Amplifier, Evergrey, Exodus, Cannibal Corpse, Pendragon + PŁYTA CD

SPIS TREŚCI

Zgrzyt 3
Hard Fax 4
Slash 8
Godsmack 12
Tea Party 14
Zodiac 16
Turbo 18
Audrey Horne 20
The Haunted 22
Sick Of It All 24
Deep Purple 26
Amplifier 28
Own Words: Speculum 30
Own Words: Coria 32
Book Zapłać 41
Evergrey 42
Exodus    44
Robert Plant 46
Cannibal Corpse    48
Pendragon 50
Kat & Roman Kostrzewski 52
Pandemonium 54
Album Miesiąca 55
Recenzje 56
Mało Znane Mało Grane 62
Flying Colors 64
Live: Ino-Rock 66
Live: Patti Smith    67
Live: Misery Index 68
Out Of The Darkness 69
Die Young 70
 

ZGRZYT

Slash, Slash, Slash...

… odmienia się teraz przez wszystkie przypadki. Właśnie na rynek trafiła płyta, o której gitarzysta opowiada nam kilka stron dalej, a już wkrótce wszyscy chętni będą mogli zobaczyć go na żywo – w krakowskiej Arenie. Ci, którzy widzieli Slasha rok temu w katowickim Spodku z pewnością wiedzą, że tego spektaklu nie można opuścić.

W numerze sporo rockowej i metalowej klasyki: są wywiady z Deep Purple, Kat, Exodus, Turbo, jest rozmowa z Mikem Portnoyem (tym razem w barwach Flying Colors), o nowej płycie Pendragon opowiada też Nick Barett.

Młodszych wykonawców reprezentują: fenomenalni Audery Horne, Amplifier i... Robert Plant. No właśnie – wokalista Led Zeppelin nagrał młodą duchem, przepiękną płytę, na której klasyczny rockowy rytm ubrany jest elektroniczne sample, bity i sekwencery a wszystko to w oparach etnicznej muzyki Północnej Afryki. Trudno to sobie wyobrazić? Sprawdźcie sami!

Darek Świtała

 

ALBUM MIESIĄCA

AT THE GATES

At War with Reality

(Century Media)

Wrócili. To, co miało być li tylko epilogiem po przerwanej w latach 90. działalności, z czasem przerodziło się w regularne drugie życie At the Gates. Pamiętam podekscytowanie, kiedy w 2008 r. pionierzy melodyjnego death metalu ogłosili, że wracają, by zagrać kilka koncertów, które zarazem miały być ich ostatnimi. Podobnie jak pamiętam satysfakcję, gdy dwa lata temu udało mi się w końcu zobaczyć Tomasa Lindberga i kolegów na żywo, ciągle w ramach tego samego, pożegnalnego tournée. Nie widziałem nic zdrożnego w tym, że najbardziej utytułowany skład w dziejach göteborskiej sceny folguje sobie i przedłuża ile wlezie swój zasłużony moment chwały. Tym bardziej, że forma zdecydowanie mu dopisywała.

Popadłem jednak w konsternację po tym, jak Szwedzi, którzy ostatnie lata spędzili na przejmującym żegnaniu się z fanami, ogłosili start prac nad nową płytą. Czyżby At the Gates, obywatele kraju słynącego z wiarygodności i wzajemnego zaufania, płakali wcześniej krokodylimi łzami? Nawet jeśli taki obrót spraw był wcześniej niezamierzony, a między Tompą, braćmi Björler, Martinem Larssonem i Adrianem Erlandssonem znów zaczęło iskrzyć, to poprzeczka zawieszona w 1995 r. przez genialną „Slaughter of the Soul” wisi niezmiennie wysoko i od blisko 20 lat kładzie się cieniem na współczesnej muzyce ekstremalnej. Czy warto więc zadzierać z dziełem o statusie klasyka i narażać własną cześć na szwank? Cóż, w prawdziwej sztuce należy ryzykować, często nawet wszystkim co się ma. W ten sposób odczytuję decyzję At the Gates, którzy postanowili stawić czoła rzeczywistości.

Skłonność do ryzyka Szwedzi mieli zresztą we krwi od zawsze. Wystarczy przypomnieć sobie ich kolejne albumy sprzed dwóch dekad. Każdy z nich był w pewnym sensie zabijaniem poprzedniego i tworzeniem zupełnie nowego artystycznego „ja” od podstaw. Najlepiej ilustruje to volta, jaką zespół zaliczył, nagrywając zwarty „Terminal Spirit Disease” po pełnym progresywnego rozmachu „With Fear I Kiss the Burning Darkness” z 1993 roku. Jednak to nie za sprawą tych wydawnictw At the Gates zapisali się w świadomości potomnych. To „Slaughter of the Soul” ukształtował muzycznie całe pokolenie, stając się jednocześnie największym sukcesem i przekleństwem ekipy z Göteborga. Moje rozterki dotyczyły zatem głównie tego, czy tworząc jego następcę grupa choć trochę ryzykuje artystycznie, jak za dawnych czasów, czy ryzyko to ma wymiar wyłącznie taktyczny, marketingowy.

„At War with Reality” to album bardzo solidny, choć ze wszech miar bezpieczny. Nie ma bowiem wśród tych trzynastu kompozycji niczego, co nie kojarzyłoby się z poprzednimi dokonaniami At the Gates. A ściślej: z poprzednimi dwoma wydawnictwami studyjnymi. Choć już przed miesiącami Tomas Lindberg zapewniał, że piąte duże dzieło jego formacji będzie czymś w rodzaju tygla, w którym reagują ze sobą pierwiastki znane ze wszystkich wcześniejszych, to właśnie nawyki z „Terminal...” i „Slaughter...” słychać najwyraźniej w samograjach rzędu otwierającego „Death and the Labyrinth” czy „The Conspiracy of the Blind”, który zresztą pobrzmiewa echami niezapomnianego „Suicide Nation”. Trudno się zresztą temu dziwić: ten slayerowo-maidenowski kontrast stał się znakiem firmowym riffów Andersa Björlera, stosowanym z powodzeniem przez lata na płytach The Haunted. Niewykluczone zresztą, że gitarzysta mógł podświadomie komponować nowe numery At the Gates według tych samych prawideł.

Próby przełamania utartych nawyków słychać w wolnym i transowym „Order from Chaos” i psychodelicznie rezonującym początku „The Book of Sand (The Abomination)”, jednak te lekkie skoki w bok są niczym w porównaniu ze schizofrenicznym eksperymentowaniem znanym z dwóch pierwszych longplayów zespołu. Nikt nie zmienia tu reguł gry. Nad chwytliwymi, nieco melancholijnymi numerami góruje gardłowy wrzask Lindberga, który nadal jest jednym z nielicznych wokalistów w death metalu, którzy potężny ładunek emocji potrafią zbilansować równie słuszną dawką żółci. I jednym z tych, którzy nigdy nie wychodzą z formy. Wszystko to napędza z kolei mocarne uderzenie Erlandssona, które jednak nieco cierpi z powodu zbyt sterylnego brzmienia (w odróżnieniu od tegorocznego albumu Vallenfyre, na którym zestaw perkusisty wprost huczał i dudnił).

Zasadniczy potencjał „At War with Reality” widzę więc nie w oryginalności, lecz przede wszystkim - dynamice i braku dłużyzn, co znacznie bardziej predysponuje nowe piosenki At the Gates do koncertowej anihilacji niż zgłębiania ich niuansów w domowym zaciszu. Wprawdzie szkoda, że zespół, który niegdyś kreował wzorce, zajmuje się obecnie tylko ich poprawnym odgrywaniem. No, ale od czego mamy dziś innych zdolnych Szwedów? Stench, Morbus Chron, Tribulation – to zaledwie kilka nazw.

Cyprian Łakomy

powrót do listy