PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2018-06-19
Metal Hammer 6/2018

Metal Hammer 6/2018

Ghost, Orange Goblin, Snowy Shaw, Graveyard, Gruesome , Gus G , Tremonti, The Amorettes, Bleeding Through, Candlemass, Lunatic Soul, Monument, Yob, Rivers Of Nihil, Mortiis, The Damned, Studio Raport: Marduk, Jakubik, Editors, Osada Vida, Steel Habit

Metal Hammer 6/2018

SPIS TREŚCI

Zgrzyt 3
Hard Fax 4
Ghost 8
Orange Goblin 12
Snowy Shaw 14
Graveyard 16
Gruesome 18
Gus G 20
Tremonti 22
The Amorettes 24
Bleeding Through 25
Candlemass 28
Lunatic Soul 30
Monument 32
Na Zachód Od Metalu 34
Book Zapłać 43
Kingdom 44
Yob 46
Rivers Of Nihil 48
Mortiis 50
The Damned 54
Studio Raport: Marduk 56
Album Miesiąca 59
Recenzje 60
Jakubik 66
Editors 68
Osada Vida 70
Live: Rainbow 72
Steel Habit 73
Die Young 74
 

ZGRZYT

Gdy oddawałem do druku ten numer Metal Hammera przyznam, że przemknęła mi przez myśl historia, która miała miejsce kilka dni temu w Rzeszowie – odwołanie koncertu Marduk... Nikt chyba nie ma wątpliwości, że to zespół bezkompromisowy, który część swojego wizerunku zbudował lata temu na szokowaniu ludzi, ale – na boga – żeby posuwać się do przestępstwa (włamanie i kradzież wodomierza) tylko po to by państwowe organy mogły oficjalnie zablokować koncert?! Coś tu nie gra, i to niekoniecznie Marduk...

A cała historia przypomniała mi się w momencie gdy po raz kolejny zerknąłem na okładkę czerwcowego wydania z Ghost w roli głównej... No bo przecież, skoro w Rzeszowie ktoś może ukraść wodomierz, to w Katowicach może przecież pęknąć cała rura... Ostatecznie wcisnąłem jednak „Enter” i wypuściłem pliki najnowszego Metal Hammera do druku. Nie dajmy się zwariować.

Darek Świtała
 

ALBUM MIESIĄCA

GRAVEYARD
Peace
(Nuclear Blast)

Ostatnie lata były dla Graveyard niezwykle intensywne – przyznam, że sam zgubiłem się we wszystkich tych zmianach personalnych, końcach i powrotach. W grudniu ubiegłego roku grupa anonsowała prace nad nowym materiałem, a rezultatem tychże „Peace”, czyli krążek jasno uświadamiający, że bez Szwedów świat byłby gorszym miejscem – po prostu. Dekadę temu Graveyard nieśli sztandar zjawiska nazwanego później retro rockiem, ale ich dzisiejszy status tłumaczy nie tylko fakt, że kiedyś znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie. Że nie przyniosła ich lawina, a sami tę lawinę wzbudzili. Bo chociaż wszystko to prawda, wcale nie dlatego postrzegani są dzisiaj nie kopistami, a jako jeden z nielicznych zespołów wspomnianej fali, który rzeczywiście zdołał wnieść na scenę jakąś nową jakość. 

Wydany w 2007 roku debiut o głowę przewyższał inne nagrania budzącej się do życia sceny; już na nim pojawiały się pierwsze zalążki tożsamości grupy, a brzmienie, umiejscowione przecież gdzieś na przecięciu wpływów Cream i Pentagram, zaskakiwało taką „północną” wrażliwością. Hołdowali prostocie ale w tej mieszance znajdowało się miejsce na naprawdę różnorodne inspiracje; nie epatowali zanadto usilnie vintage'owym anturażem, ponadto: już wtedy dali się poznać jako nieprzeciętni kompozytorzy. Wszystkie obietnice, jakimi mamił ten krążek, dopełniły się na „Hisingen Blues”, po dziś dzień pozostającym opus magnum zespołu. Szwedzi wykonali stanowczy zwrot w kierunku bluesa, songwriterów pokroju Neila Younga czy nawet westernowego vibe'u spod znaku Ennio Morricone. Stworzyli taki „instant classic”, materiał bez słabych punktów, którego nie można oceniać na tle jakiegoś zjawiska czy czasów, bo jest na to... zbyt dobry. A przez to płytę, która już zawsze będzie stanowić pewien punkt odniesienia. I nawet, jeżeli na kolejnych nagraniach: industrialnym i surowym – w wymowie, nie w środkach – „Lights Out” oraz niezdecydowanym „Innocence&Decadence” próżno szukać było tego tchnienia geniuszu wyczuwalnego na „dwójce”, ba – może i przebijało przez te płyty lekkie zmęczenie materiału, Graveyard wciąż pozostawał gwarantem jakości. Z drugiej strony coraz mocniej doskwierało uczucie, że grupa znajduje się na równi pochyłej i będzie teraz nagrywać rzeczy co najwyżej solidne. Tymczasem wygląda na to, że przerwa i zmiany personalne były dla Graveyard jak leczniczy okład, bo słychać na „Peace” i głód grania, i nieprzewidywalność, i różnorodność – pierwiastki, których jakby brakowało ostatnim razem. Zachwycają, tak dla grupy charakterystyczne, leniwie ciągnące się rzeczy pokroju „See The Day” czy „Bird Of Paradise”, raz jeszcze puszczając oko do Morricone. „Cold Love” albo „It Ain't Over Yet” to jest ten charakterystyczny, graveyardowski hard-rock, zamknięty niby w sztywnych ramach bezlitosnej rytmiki, a jednak emocjonalny – zupełnie, jak na debiucie. „Del Manic” to natomiast jedna z najlepszych piosenek Szwedów w ogóle; taka esencja brzmienia grupy zamknięta w czterech minutach muzyki. Na porządkowanie osobistych klasyfikacji przyjdzie jeszcze czas, ale w tym momencie nie dostrzegam powodów, by nie umieścić nowej płyty tuż za „Hisingen Blues”. I jasne, w ostatecznym rozrachunku niewiele tutaj rzeczy wcześniej niewidzianych, bo grupa porusza się w obrębie wcześniej wypracowanej, sprawdzonej formuły. Nie mam pojęcia, czy kiedyś doskoczą do poziomu wspomnianego opus magnum, ale... znów grają na poważnie, wysokimi kartami. Tyle wystarcza im, by wypuścić jedną z najlepszych jak do tej pory premier roku. Dosłownie parę dni temu widziałem Graveyard na Desertfeście w Berlinie i to zdarzenie trochę zmieniło moją optykę: ujrzałem w Szwedach zespół, który za kilkanaście lat rzeczywiście może być klasykiem. Nawet nie odkrywając dla muzyki absolutnie niczego nowego pod względem formy. Ostatecznie w tym wszystkim liczą się głównie emocje, czyż nie?

Adam Gościniak
 
 
powrót do listy