PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram
powrót do listy
2015-05-21
Metal Hammer 5/2015

Metal Hammer 5/2015

Faith No More, Tank, Paradise Lost, Kamelot, Vader, Bad Company, Blaze Bayley, Thunder, Hardcore Superstar, The Tangent, Don Airey, Nightrage, One, Civil War, Scorpions, Sirenia, Europe, Beth Hart, Therapy?

    

SPIS TREŚCI

Zgrzyt    3
Hard Fax 4
Faith No More 8
Tank 12
Paradise Lost 14
2 Cards Of 25 16
Kamelot 18
Vader 20
Offence 23
Bad Company 24
Blaze Bayley 26
Thunder 28
Hardcore Superstar 29
The Tangent 30
Don Airey 32
Nightrage 34
 
One 73
Civil War 69
Tribulation 67
Scorpions 65
Sirenia    63
Album Miesiąca 62
Recenzje 61
Europe     55
Beth Hart 53
Therapy? 51
Live 49
Out Of The Darkness 44
Die Young 43
 

ZGRZYT

Prawie 20 lat...
 
upłynęło od czasu gdy nagrali swój poprzedni album... Zmieniały się muzyczne mody, zmieniał się świat ale – co udowadnia przesłuchanie „Sol Invictus” - nie zmieniła się muzyka Faith no More. Choć w zasadzie – czy naprawdę mogła się zmienić? Ten zespół zawsze przecież drwił z muzycznych szufladek a jego eklektyczna muzyka garściami i bez oporów czerpała tak z jazzu, jak z rocka, metalu czy popu. I taka właśnie, jest najnowsza płyta Amerykanów.
 
W majowym numerze zwiększyliśmy ilość stron – wszystko dlatego, że ciekawych muzycznych tematów tegoroczna wiosna przyniosła całe mnóstwo. Waszej uwadze polecamy wywiady z Tank, Vader, Therapy?, Europe, Sirenia, Scorpions, Tribulation i Civil War, ale także teksty poświęcone historii Bad Company czy koncertowym wydarzeniom ostatnich tygodni. Co jeszcze? Ano byliśmy w Berlinie na premierze płyty Paradise Lost a do części nakładu dodaliśmy CD z najnowszymi utworami między innymi: One, Unleashed, Nightwish, Tribulation, Mr Pollack.
 
Wiosna!
 
Darek Świtała

 

ALBUM MIESIĄCA

FAITH NO MORE
Sol Invictus
(Ipecac / Reclamation)
 
Niektóre rzeczy udają się tylko w określonych konfiguracjach. Na przykład Stanisław Gądecki – z zawodu arcybiskup, z zamiłowania przewodniczący Episkopatu Polski – zdaje się być zdania, że jeśli dziecię, to tylko poczęte w małżeńskiej alkowie. Inni obstają z kolei przy poglądzie, że jeśli Faith No More, to wyłącznie z Dużym Jimem. Fakt, najpopularniejsze albumy zespołu powstały, kiedy w zespole grał jeszcze Martin. Z drugiej strony, niektórym entuzjastom jego talentu chyba umyka, że na „Angel Dust” zaledwie jeden utwór był w całości jego dziełem, a o istocie muzyki kwintetu zawsze decydowali trzej ojcowie-założyciele: Bill Gould, Roddy Bottum oraz Mike Bordin. Ośmielam się zaryzykować tezę, że cała magia wyzwalała się w ich interakcjach, dla których Mike Patton był zarówno krzesiwem, jak i katalizatorem. Niektóre spośród jego niezliczonych projektów dorównywały Faith No More, ale przecież żaden nie smakował podobnie.
 
Chciałoby się w tym miejscu napisać, że na „Sol Invictus” powracają po prawie dwóch dekadach przerwy znajome smaki. Konia z rzędem jednak temu, kto zdoła z pełnym przekonaniem wskazać, które smaki determinowały kompozycję dań serwowanych na poprzednich sześciu albumach Faith No More. Cały wic polega na tym, że przez pierwsze piętnaście lat działalności grupa zdołała uchylić dla siebie tyle furtek, że nikt – obstawiam, że z samymi członkami zespołu włącznie – nie mógł przypuszczać, przez którą z nich na „Sol Invictus” przejdzie.
 
Jeśli mam być szczery, to bogatszy o kilka przesłuchań nowego albumu wciąż tego nie wiem. W pierwszym wrażeniu wydawało mi się, że zespół przyrządził eintopf z pozostałości po wszystkich poprzednich płytach. To jednak wrażenie chwilowe, a na pewno powierzchowne. No bo kto spodziewa się funkowego pulsu albo juwenilnego rapu z „Epic”, otrzyma najwyżej zrytmizowaną rymowankę w „Motherfucker”. Jeśli już silić się na porównania, to bardziej skłaniałbym się chyba ku „King For a Day… Fool For a Lifetime”. Nie mam jednak na myśli bezpośredniego powinowactwa, a raczej atmosferę albumu, na którym wyluzowany zespół bez zobowiązań robi wszystko, co mu się żywnie podoba. Wyemancypowany potencjał „Sol Invictus” wylewa się poza koryto konwenansu na tyle daleko, że sięga i zwichrowanej kołysanki utworu tytułowego, i knajpianej ballady z narastającą mocą i krzykliwym refrenem („Sunny Side Up”), i brzmień akustycznej gitary („From the Dead”), i… Zresztą, podobne wyliczanki nie mają najmniejszego sensu, zwłaszcza że każda kolejna klasyfikacja chwieje się w posadach bombardowana setką odsłon Pattona jako wokalisty i nie do końca linearną strukturą utworów.
 
No właśnie – „Sol Invictus” nie przyniesie żadnych oczywistych przebojów. W pierwszym zetknięciu muzyka jest wręcz cierpka i chropawa, w czym – ale absolutnie nie w stylistyce – przypomina mi powrotny album Soundgarden. Oazy chwytliwych motywów rozrzucone są jednak na tyle gęsto, by brnąć przez piasek i w pewnym momencie docenić pod stopami jego relaksujące ciepło. Rozgrzane, ma się rozumieć, Niezwyciężonym Słońcem.
 
Maciej Krzywiński
 
powrót do listy