PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram

 

 

 

 

Gdy szum w uszach po jubileuszowej, X edycji Metalmanii zaczął cichnąć, pojawiły się pierwsze zapowiedzi kolejnej rocznicowej imprezy, która okazała się znakomitym jesiennym dopełnieniem dla wszystkich spragnionych hałasu. „Metal Hammer Festival” miał uczcić pięciolecie istnienia polskiej edycji „Metal Hammera” i uczynił to efektownie pod względem artystycznym (m.in. Testament, Kreator, Grip Inc., Unleashed, At The Gates, Moonspell, Pyogenesis…) i mniej efektownie w kategorii brzmienia (ech, ta krakowska Hala „Wisły”…). Fani metalu nie zdawali sobie wówczas sprawy, że metalowe akumulatory należało wówczas naładować na dość długi okres czasu, bo kolejne dwie edycje Metalmanii niekoniecznie były w stanie sprostać ich potrzebom.

A wszystko dlatego, że czas nie stał w miejscu, a muzyczny świat podlegał ciągłym zmianom. Zmieniały się również preferencje uczestników koncertów. Mimo to, nawet po latach, trudno zrozumieć kształt artystyczny XI edycji Metalmanii (Jaworzno, Hala Widowiskowo-Sportowa, 18.05.1996 r.). Tym razem za jej podstawę nie robiły już zespoły uczestniczące w objazdowym ekstremalnym „Full Of Hate Festival”, lecz w „Crossover 2000 Festivals”. Zniechęciło to fanów metalu od lat uczestniczących w festiwalu, z kolei do zwolenników różnych odmian core’a chyba nie do końca dotarło, że festiwal z metalem w nazwie może być przeznaczony także dla nich. W efekcie frekwencja okazała się chyba najsłabszą w dotychczasowej historii. Nie spotkał się zatem z większym zainteresowaniem występ Amerykanów z My Own Victim, Power Of Expression przyciągnął uwagę kilku osób chyba tylko dzięki obecności w szeregach zespołu znanego z Morgoth Marca Grewe. Stuck Mojo zaprezentował wysoki poziom muzyczny, cóż z tego, skoro ze swoim występem trafili w próżnię. Jeszcze gorszy los spotkał wygwizdanych i obrzuconych stertą wyzwisk weteranów hardcore’a z amerykańskiego Slapshot. Merauder obronił się w większym stopniu, a to dzięki hołdowaniu rzeczywiście brutalnym odmianom gry. Pierwszym gorąco przyjętym tego dnia zespołem okazał się grecki Rotting Christ. Nic dziwnego, że Sakis, zapytany przez Katarzynę Bajkę z „Metal Hammera” (nr 12/96) o najlepszy w tamtym okresie występ, odpowiedział: „Polska edycja Metalmanii! Pod sceną znajdowało się chyba tysiąc osób, było niesamowicie…”. Podobnie gorąco potraktowany został Moonspell, promujący jeszcze materiał z debiutu, na festiwalu obecny jako niespodzianka. Innego rodzaju niespodzianką, tym razem o wyłącznie negatywnym wydźwięku, okazała się nieobecność Asphyx – jedynego potencjalnego reprezentanta metalu śmierci. Polska frakcja, reprezentowana przez dwa zespoły, na tle większości zagranicznych gości, wypadła znakomicie. Tuff Enuff dzięki jajcarskiemu podejściu i dystansowi do samych siebie, Acid Drinkers… bo to Acid Drinkers przecież. Mieszanka doświadczenia, energii, mocy i poczucia humoru. Finał należał do trzech zespołów zagranicznych, przemieszczających się po Europie jako pakiet. Może dlatego praktycznie nieznane ekipy z Manhole (amerykański ostry rock z wokalistką na pierwszym froncie) i Drain (szwedzki mocny rock z niemal w całości żeńskim składem) zagrały na tak wysokich pozycjach. Bo z całą pewnością słuszności takiej decyzji nie potwierdziła lodowata reakcja publiczności. Publiczność była już jednak na tyle zmęczona i poirytowana, że z dystansem potraktowała nawet występ gwiazd - promującego doskonały „Demanufacture”, Fear Factory. Dino Cazares tak wspominał ten koncert dwa lata później („MH”, nr 7/98): „Było w porządku. Nie była to co prawda najlepsza reakcja jaką można by sobie wyobrazić, ale było całkiem dobrze. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało. No wiesz, to był duży festiwal, grało wtedy wiele kapel i zanim my wyszliśmy na scenę, wiele dzieciaków było już mocno zmachanych”. Było w porządku… Przy bardzo optymistycznym podejściu tak właśnie można podsumować tę edycję Metalmanii. Kilka mocnych występów i znacznie więcej takich, które okazały się nieporozumieniem, bo nikt tak naprawdę nie miał ochoty ich oglądać. Ze względów komunikacyjnych nie najlepszą lokalizacją okazała się ta w Jaworznie – może dlatego festiwal nigdy więcej już tam nie zawitał.

W dniu 2 maja 1997 roku powrócił za to do „Spodka”. Powrócił ze składem zespołów, który mógłby się wydać mocno ryzykowny, gdyby nie ogromna popularność gatunku różnie nazywanego: klimatyczny metal, metal gotycki… W każdym razie na XII jego edycji fani tradycyjnego heavy metalu, thrashu czy death metalu raczej nie mieli czego szukać. Festiwal otworzyła niespodzianka – zespół PIK, który zagrał krótki set bez historii. Dobry występ zaliczył szczeciński Moonlight. Z podobnym repertuarem na Metalmanii kilka lat wcześniej nie miałby najmniejszych szans na dotrwanie do końca występu. Tymczasem w roku 97. publiczność bardzo ciepło przyjęła zarówno kompozycje z debiutanckiego „Kalpa Taru”, jak i nadchodzącego „Meren Re”. Świetne zaprezentowała się również jedna z największych, a jednocześnie niespełnionych nadziei polskiego metalu – opolski Sirrah. Jako kolejna niespodzianka wystąpił prowadzony przez Mathiasa Lodmalma, szwedzki Sundown. Przyjęty umiarkowanie entuzjastycznie; w każdym razie nie spełniły się nadzieje tych spośród fanów, którzy liczyli na kawałki Cemetary. Szwajcarski Alastis dołożył do pieca najmocniej. Aż przyjemnie było obserwować morze fruwających włosów. Wokalista i gitarzysta, War D. tak skomentował ten występ („MH”, nr 8/98): „Czyste wariactwo, ha, ha, ha! Najpierw czekaliśmy na granicy chyba pięć godzin. Wiedzieliśmy, że jeszcze godzina i nie zagramy. Jak dojechaliśmy, na scenę trzeba było wejść z marszu prosto z autokaru… Ale samo granie było niesamowitym przeżyciem. Coś specjalnego było w tym miejscu i wśród tych ludzi, nie potrafię tego opisać. Nigdy nie widziałem przed sobą aż tylu ludzi, naprawdę!”. Kolejne trzy zespoły wypadły rewelacyjnie, ale też i jedne z najlepszych albumów w swoich dyskografiach promowały. Anathema wciągnęła fanów w emocjonalny tygiel dzięki kawałkom z „Eternity”, The Gathering w sposób niezwykle przekonujący zaprezentował utwory z „Mandylion”, a Moonspell skonstruował set na bazie debiutu i „Irreligious”. Samael był tego dnia zespołem najbardziej oczekiwanym, a okazał się największym rozczarowaniem. Szwajcarzy zagrali dwie kompozycje i zeszli ze sceny po awarii komputera. Być może wściekłość części fanów, którym nie było dane rozładować nadmiaru energii, przełożyła się na niejednoznaczny odbiór występu gwiazdy – szwedzkiego Tiamat. Ekipa Johana Edlunda akurat wydała „A Deeper Kind Of Slumber”, a sam koncert, utrzymany w pinkfloydowej manierze, zniechęcił wszystkich żądnych mocnych wrażeń. Zamiast agresji otrzymali tylko… i aż pełną paletę barw rozmarzonych i mocno melancholijnych. Ta edycja Metalmanii okazała się jednak udana, co potwierdziła zarówno frekwencja, jak i na ogół żywiołowa reakcja zgromadzonych pod sceną metalmaniaków.

O ile jednak Metalmania’97 była udana jako impreza mocno homogeniczna, tak zestaw wykonawców w roku kolejnym spowodował, że Metalmania’98 okazała się jedną z najlepszych w historii. Ale po kolei. Miejsce: po raz kolejny „Spodek”. Data: 28 marca 1998. Skład: zapierający dech, pozbawiony jakichkolwiek wypełniaczy. Że będzie mocno, potwierdziła już klasa zespołu otwierającego: Gorefest! Holendrzy może nie byli już aż tak wyczekiwani, jak trzy lata wcześniej (gdy występ ostatecznie nie doszedł do skutku), ale i tak wypadli bardzo korzystnie. Jako kolejny, zespół-niespodzianka: święcący właśnie triumfy Hammerfall. Joacim Cans w wywiadzie dla „Metal Hammera” (nr 9/98) powiedział: „Nie jestem w stanie powiedzieć ci, ile albumów sprzedaliśmy u was, ale chcę podziękować naszym fanom za wspaniałe przyjęcie naszego występu. Wiesz, pół godziny przed występem, jak zobaczyliśmy ten tłum, to się przeraziliśmy. Rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić, gdy nas ludzie wygwiżdżą. A tu okazało się, że ludzie szaleją, znają każdy numer na pamięć – to naprawdę niesamowite. Polska to jeden z krajów, gdzie zostaliśmy najlepiej przyjęci. Chwała wam za to, polscy fani!”. Po Hammerfall kolejna sensacja dużego kalibru – Dimmu Borgir, który wyszedł z cienia za sprawą „Enthrone Darkness Triumphant”.  Astennu dla „Metal Hammera” (nr 6/98): „Bardzo mi się podobała reakcja publiczności. Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji odwiedzić Polski ze względów finansowych i organizacyjnych, poza tym wciąż króluje tu piractwo fonograficzne, sprzedaż płyt na czarnym rynku, co nam nie odpowiada i przeciw czemu walczymy. Niemniej jednak dobrze się stało, że nasi fani mogli zobaczyć nas na żywo”. Koncert wypadł widowiskowo, choć już wtedy zespół miał wielu antagonistów. Astennu: „Tak, widziałem dziś flagi z napisem „Dimmu Burger”…”Therion skupił się na kompozycjach z dwóch najnowszych wówczas płyt. Christofer w wywiadzie dla „MH” (nr 5/98) powiedział: „Mieliśmy dużo problemów natury technicznej i tylko dziesięć minut na przygotowanie się do występu. Publiczność okazała dużą wyrozumiałość  i świetnie się bawiła, jak zawsze zresztą. Wypróbowaliśmy też dwie nowe piosenki, a reakcja fanów zadowoliła nas. Graliśmy jednak głównie materiał z „Theli”, ponieważ właściwa trasa związana z tym albumem nie objęła Polski. Dla nas „Theli” jest już przeszłością, przygotowujemy się do promocji najnowszej płyty”. Nową płytę dopisał do swego dorobku także The Gathering. Z „Nighttime Birds” na koncie występ na kolejnej edycji festiwalu, rok po roku, miał jak najbardziej sens. Miał tym bardziej, że niemała rzesza fanów tego oczekiwała. Licznie zgromadzeni w „Spodku” byli także fani Vader. Set oparty w dużej mierze o „Black To The Blind” zyskał ogromny aplauz. Dla Morbid Angel był to czas próby – pierwszy koncert w Polsce ze Steve Tuckerem w roli frontmana. Koncert z pewnością udany, ale z przyjęciem nieco słabszym niż otrzymał Vader. Brak Davida Vincenta zrobił swoje… Judas Priest zagrał koncert historyczny, bo pierwszy w historii zespołu na polskiej ziemi. Ktokolwiek wątpił w wokalne umiejętności Tima „Rippera” Owensa, ten mógł poczuć się milo rozczarowany, a zespół zaprezentował pełnowartościowy dwugodzinny set z wszystkimi najważniejszymi klasykami, harleyem na scenie i efektowym wystrojem. I choć reakcja publiczności nijak miała się do zeszłorocznego występu grupy z charyzmatycznym Robem Halfordem, to i tak było to bardzo mocne zamknięcie jednej z najlepszych edycji Metalmanii. Uniwersalnej i świetnej pod względem frekwencji. Największym jej mankamentem okazała się nieobecność zapowiedzianych brutali z Cannibal Corpse i wschodzącej gwiazdy z Włoch – Lacuna Coil (nie mogli wjechać do Polski ze względu na brak paszportów…).

XIV edycja Metalmanii została zapowiedziana na dzień 15 maja 1999 roku. Niestety, zmianie uległa ponownie lokalizacja. Po latach impreza powróciła do nieszczęsnej Hali Baildon. Nie to jednak było najgorsze. Przed halą każdy zainteresowany otrzymał karteczkę (jakimś cudem jedną zachowałem – dop. aut.) z następującą treścią: „Organizatorzy festiwalu Metalmania’99 z przykrością informują, że z powodu kłopotów zdrowotnych Chucka Schuldinera, koncerty DEATH w Europie, przewidziane na najbliższy czas, zostały odwołane. Pierwsze niepokojące informacje o niedyspozycji muzyka, uniemożliwiające grę na gitarze i występ z zespołem, otrzymaliśmy od agenta koncertowego. Ku naszemu rozczarowaniu potwierdzono informacje o czasowej utracie czucia w prawej ręce u wokalisty i gitarzysty zespołu DEATH. W związku z tym odwołano występ DEATH na tegorocznej edycji festiwalu Metalmania oraz występy na Monsters Of Rock we Włoszech m.in. z zespołem Metallica. Osoby, które są zainteresowane zwrotem biletów powinny zgłosić się do kasy w Hali Baildon. Wszystkich posiadaczy biletów za wyżej wymienioną niedogodność przepraszamy. METAL MIND PRODUCTIONS”. Łatwo sobie wyobrazić, jakie gromy posypały się pod adresem organizatorów. Łatwo sobie wyobrazić niedowierzanie. Tymczasem wszyscy wiedzą, jak się to wszystko skończyło w dniu 13 grudnia 2001 roku… Na tym jednak nie koniec absencji, bo ze składu wypadł jeszcze Behemoth, który skupił się na nagrywaniu nowej płyty. Pozostało dwanaście zespołów. Przy niemalże pustej widowni festiwal całkiem nieźle otworzyła ekipa z Dominium. PIK ponownie okazał się zespołem niechcianym, choć występ i tak został lepiej przyjęty niż ten sprzed dwóch lat. Fiński Evemaster roztoczył w hali odrobinę północnego, podbarwionego czernią, chłodu; zmroził też znaczną część widzów. Bardzo dobrze wypadł Tower, nierówną walkę z problemami technicznymi stoczyła ekipa z Artrosis. Gdy zespół wreszcie się rozkręcił, gdy wreszcie zyskał przychylność publiczności, musiał zejść ze sceny. Ustąpił miejsca ekipie z Christ Agony. Nie ustąpiły, niestety, problemy techniczne. Były momenty, gdy zespół można było wyłącznie obserwować, bo dźwięk zanikał całkowicie. A jednak ogromny kredyt zaufania, jakim cieszył się Cezar z ekipą, sprawił, że był to bardzo dobry występ. Był to jednak zaledwie przedsmak dla wielkiego powrotu. Wojciech Hoffmann tak wspomina występ Turbo: „METALMANIA’99 to oficjalny powrót i reaktywacja TURBO. Wprawdzie z klasycznego składu pozostało trzech muzyków: Hoffmann, Kupczyk, Rutkiewcz (ten skład wspomógł perkusista, Szymon Ziomkowski), ale publiczność była zachwycona. Zespół zresztą też. Przyznaję, że bałem się tego powrotu, bo zmieniły się czasy, przyszło nowe pokolenie, pojawiły się nowe znakomite kapele, a tu teraz TURBO musiało wejść na scenę i zmierzyć się ze swoją legendą. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że jesteśmy legendą. Zagraliśmy swój set i teraz nie bardzo pamiętam, jakie dokładnie utwory. Ale chyba te najmocniejsze z KAWALERIĄ i OSTATNIM WOJOWNIKIEM na czele. I nagle stało się coś niesamowitego. Ludzie - a przecież było to nowe pokolenie, głównie 16-18-latków – oszaleli. Nagle się dowiedziałem, że napisaliśmy parę naprawdę mocnych piosenek. Bo jak inaczej nazwać to, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy? Ludzie znali wszystkie słowa i śpiewali z nami... Wspaniałe uczucie. Każdy następny utwór oznaczał coraz większy amok. Ale koncert się musiał przecież skończyć. Nie chcieli nas puścić ze sceny. I chyba pierwszy raz zaśpiewała nam cała hala STO LAT. Byliśmy naprawdę wzruszeni i bardzo szczęśliwi”. Trudno nie potwierdzić tego z perspektywy widza, bo koncert rzeczywiście był szalenie żywiołowy. Ekipa z Lacuna Coil tym razem pamiętała o paszportach, ale nawet pomimo uroku Cristiny trudno stwierdzić, iż był to szczególnie dobry występ. Był przeciętny i tak też odebrany przez widzów. Vader raz jeszcze rzucił wszystkich na kolana, tym razem zgadzało się wszystko, łącznie z bardzo przyzwoitym brzmieniem. Anathema, w przededniu premiery „Judgement”, ponownie oczarowała. Vincent Cavanagh w wywiadzie dla „MH” (nr 7/99) powiedział: „… Szkoda tylko, że wtedy jeszcze nie było tego krążka na rynku i nie wszyscy znali nasze nowe utwory. Powiem ci jednak, że jestem bardzo zadowolony z tego występu, reakcja ludzi była bardzo entuzjastyczna, jak zwykle zresztą… Już sprawdził się chociaż „Anyone Anywhere”, to wspaniałe! Dla nas granie w Polsce to coś magicznego, grając dla tego audytorium czuję się bardzo szczególnie, bardzo intymnie to przeżywam. To coś fantastycznego, ta niewidzialna więź między zespołem a polskim fanami, którą doskonale czuć na każdym koncercie… Tak było i tym razem”. Grip Inc. zaprezentował zupełnie odmienną formę emocji. Brud, wściekłość i hałas. Dokładnie to wszystko, z czym kojarzono Gusa Chambersa (R.I.P.). Inna sprawa, że część fanów ograniczyła się do tępego wgapiania się w szalejącego za swoim zestawem Dave’a Lombardo… Samael tym razem nie zawiódł, choć mógł zaskoczyć niezwykle gęstą, futurystyczną atmosferą, wspieraną przez rytmikę ze świata techno. No i szczęśliwie metalmaniacy uniknęli śmierci w płomieniach – takie przynajmniej pojawiły się żarty, gdy podczas popisowych pokazów z ogniem, jednemu z artystów nie do końca udał się występ…

Rafał Monastyrski