PL EN
ok
YouTube Facebook
twitter instagram

 

 

 

 

Metalmania’91 potwierdziła, że zainteresowania fanów zaczęły ewoluować ku muzycznej brutalności. Nic też dziwnego, że kilka miesięcy później organizatorzy pokusili się w tej samej jastrzębskiej lokalizacji o kolejną imprezę o festiwalowym charakterze. Death Metal Festival (m.in. Morgoth, Messiah, Dismember, Tiamat, Grave, Armagedon, Dragon) przyjęty został nadzwyczaj entuzjastycznie (dziś trudno wyobrazić sobie relację w programie kulturalnym „Pegaz”, a jednak!), co w pewnym stopniu zadecydowało o muzycznym profilu Metalmanii’92, która szczęśliwie powróciła do Katowic. Niestety, nie do „Spodka”, lecz do hali „Baildon”, z zapleczem zdecydowanie niespełniającym wymogów wielogodzinnego maratonu.

Nie przeszkodziło to kilkutysięcznej publiczności, by w dniu 24 kwietnia 1992 roku wypełnić rzeczoną halę do ostatniego miejsca. Dobór polskich zespołów był tym razem mocno uproszczony. Zagrało dwóch wyłonionych na podstawie zawartości przesłanych kaset debiutantów – Sparagmos i Danger Drive – oraz koncertowy pewniak – Acid Drinkers. Poznańska ekipa, w przededniu rozpoczęcia nagrań na trzecią płytę, zaprezentowała dobrze znany już program, co tym bardziej gwarantowało gorące przyjęcie publiczności. Dokładnie tak zresztą się stało. Amerykański Master - dowodzony przez Paula Speckmanna deathmetalowy weteran – z racji opóźnienia kilku innych zespołów, z pozycji jednej z głównych gwiazd festiwalu został przesunięty na przedpole stawki zagranicznej, co nijak nie zaważyło na ich solidnej kondycji scenicznej. „Spóźnialscy” dotarli chwilę później, w składzie okrojonym o Edge Of Sanity, co niekoniecznie zaważyło na sile uderzeniowej pozostałej trójki. Thrash nowojorskiego Demolition Hammer podany został z siłą i ekspresją death metalu, szwedzki Grave jak zwykle przemielił wszystkich na drobne kawałeczki, a amerykański Massacre, pomimo poważnych problemów technicznych, zgodnie z nazwą zmasakrował, co w dużej mierze okazało się zasługą dysponującego niedźwiedzim głosem Kama Lee. Kam, przepytany przez Kasię Krakowiak na potrzeby „Metal Hammera” (nr 7/1992), skomentował występ w sposób następujący: „Zrobiliśmy wszystko, co możliwe w tych warunkach… ale niedosyt pozostał. Jesteśmy perfekcjonistami i kiedy tylko coś nie gra, nawet drobnostka, nie potrafimy machnąć na to ręką. Z drugiej strony fani przyjęli nas tak gorąco, że nie ma sensu narzekać na usterki techniczne. Zresztą chyba wybaczyli nam tę wpadkę z kablem, skoro później bawili się tak szaleńczo i spontanicznie. Podobno byliśmy pierwszym zespołem tego dnia, który wywołał podobną reakcję. To nas autentycznie ruszyło! Wiesz, kiedy stajesz na scenie, widzisz te setki rąk, czujesz ich wariacki odzew, nawet nie wiesz, kiedy i ty zaczynasz „świrować”. Było naprawdę ekstra!”. Eskalacja szaleństwa miała jednak nadejść dopiero wraz z występem Paradise Lost. Tak, tak, tego Paradise Lost, który tak mocno romansował później ze stylistyką gotycką. Ale w roku 1992 w Katowicach, pomimo opatrzenia drugiego albumu wymownym tytułem „Gothic”, na scenę wkroczył zespół grający muzykę przede wszystkim agresywną i brutalną. A przy tym nastrojową i tajemniczą. To zachwyciło publiczność do tego stopnia, że Brytyjczycy dwukrotnie bisowali. Niezbyt zazwyczaj wylewny Nick Holmes tuż po występie powiedział („MH”, nr 6/1992): „A niech Was! Nie sądziłem, że to tak wygląda. Zadziwiające! Jechałem tutaj, mając w głowie obraz stworzony przez mass-media, który szybko rozbił się o rzeczywistość, jaką zobaczyłem, ale najlepsze czekało nas podczas koncertu. Nie spodziewałem się tak szaleńczej zabawy. To było po prostu niesamowite”. Aaron Aedy dwa lata później dodał („MH”, nr 9/1994): „Jeden z najlepszych koncertów w historii Paradise Lost zagraliśmy właśnie u Was, w Katowicach. (…) Publiczność była rewelacyjna, a my nigdy wcześniej nie graliśmy dla tak dużej widowni. To było coś niezapomnianego.  (…) Koncert był zdumiewający. Znajomy z Polski nagrał go dla nas i przysłał mi taśmę. Tę kasetę mógłbym oglądać non-stop. Jesteście niesamowici!”. W tym, co powiedzieli muzycy Paradise Lost, nie krył się nawet cień przesady. Kto nie wierzy, może sprawdzić w internetowych zasobach – zapis, o którym wspominał Aaron, bez problemu można odnaleźć w kilku lokalizacjach. Tymczasem na fanów czekał występ jeszcze jednego zespołu, którego muzyka już wkrótce miała ulec poważnej metamorfozie. Póki co, Sepultura A.D. 1992 była na etapie promocji „Arise”, czyli, nie owijając w bawełnę, na etapie przynależności do sceny thrashowej w okowach śmierci. Efekt sceniczny był przewidywalny. Zachwyt i szaleństwo fanów, a po drugiej stronie zadowolenie muzyków. Warto dodać, że dzień później powyższy skład, okrojony o Massacre, Demolition Hammer i Grave, zawitał także do poznańskiej „Areny”.

Śmierć tymczasem na dobre rozpanoszyła się w MTV i na półkach słuchaczy (sprzedaż deathmetalowych wydawnictw w kilkudziesięciotysięcznych nakładach mówiła sama za siebie…). Naturalną konsekwencją takiego stanu rzeczy była i dalsza brutalizacja Metalmanii, która w roku 1993 ponownie przeniosła się poza granice Katowic, tym razem do zabrzańskiej Hali Widowiskowo-Sportowej, o walorach mimo wszystko przewyższających „Baildon”. Ósma edycja festiwalu odbyła się w dniu 18 kwietnia 1993 roku, a rozpoczęły ją polskie formacje – a jakże! – deathmetalowe. Cieszący się znacznym uznaniem podziemia Betrayer nie do końca podołał zadaniu, znacznie lepiej wypadł okrzepły w bojach Sparagmos. Kat objawił się jako zespół powracający do gry, jako jedyny przedstawiciel zamierającej sceny thrashowej, wreszcie jako zespół obdarzony przez fanów dużym kredytem zaufania. Nie tak dużym jednak, jak to wcześniej bywało. Magia nazwy mimo wszystko zrobiła swoje. Zaskoczeniem dla maniaków brutalności okazał się rozmarzony występ gitarzysty solowego, Valdi’ego Modera, który przyjęty został bez entuzjazmu, ale grzecznie, co jeszcze kilka lat wcześniej byłoby nie do pomyślenia. Sekcja zagraniczna, oj, tu zabrakło jakichkolwiek łagodnych punktów. I to nawet pomimo faktu, że stawkę tę otwierał Therion. Dla Therion era quasi-symfonicznych albumów wówczas nadal była kwestią przyszłości, natomiast metalmaniowy set został oparty przede wszystkim na utworach z potężnego „Beyond Sanctorum”. Nic też dziwnego, że było bardziej brutalnie niż melodyjnie, a fanom rzezi zdecydowanie się podobało. Podobnie jak i występ szwajcarskiego Messiah, który cieszył się w Polsce znaczną popularnością. Zresztą muzycy po latach docenili polskich fanów, zamieszczając fragmenty zabrzańskiego występu na wydanym w roku 2004 DVD, „20 Years Of Infernal Thrashing Madness”. Cannibal Corpse, jak to Cannibal Corpse – 40 minut patroszenia, miażdżenia i rozrywania, a wszystko w ramach promocji sympatycznego „Tomb Of The Mutilated”. Co ciekawe, na polu czynienia hałasu w najmniejszym stopniu nie ustąpił mu brytyjski Carcass, w wyjątkowo chaotycznej formie prezentując przede wszystkim wyziewy ze znakomitego „Necroticism…”. Death… tak, Death wreszcie pojawił się w Polsce w tej właściwej formie, z Chuckiem Schuldinerem w roli głównej. Brutalność została przełamana inteligencją i błyskotliwością, krótko mówiąc - doskonałe zwieńczenie całości, na której jedyną rysą okazała się nieobecność anonsowanego Samael, co miało zostać nadrobione już wkrótce…    

… a dokładnie rok później, podczas dziewiątej edycji festiwalu. Ten odbył się 10 kwietnia 1994 roku, ponownie w Zabrzu i w podobnie brutalnej formie. Festiwal otworzył jeden z najbardziej zasłużonych zespołów polskiego podziemia – Pandemonium. Oddajmy głos Paul’owi: „METALMANIA 1994 jak na „tamte” czasy była dla mnie chyba spełnieniem marzeń. Zagraliśmy z Morbid Angel  i Samael -  wtedy miałem na ich punkcie niezłą jazdę. Miała tam również miejsce,  akurat w tym samym czasie, premiera „The Ancient Catatonia”, drugiego po „Devilri” topowego materiału PANDEMONIUM. Więc powód do dumy i zadowolenia był podwójny. METALMANIA to przecież jeden z lepszych i zacniejszych festiwali jakie znam, więc udział w tej imprezie był dla nas szczególnym wydarzeniem”. Betrayer pojawił się w Zabrzu z nowym materiałem, firmowanym przez Nuclear Blast, „Calamity”. Wrażenia po występie sprzed roku z pewnością poprawił, choć ponownie przegrał w nierównej walce ze słabym brzmieniem. Znacznie lepiej wypadli na tym polu „Szwedzi z Polski rodem”, deathmetalowa ekipa z Hazael, a jeszcze bardziej okazale szczeciński Quo Vadis, który w przysłowiowym rękawie skrywał asy takie jak kontaktowość, czytelność przekazu, teksty po polsku i ponadczasowe hity w rodzaju „Pretty Woman”. Jako kolejny zaatakował wrocławski Magnus, czas zatem na garść wspomnień Roba Bandita: „Fakt, że Magnus uczestniczył w takim zjawisku jak Metalmania umknął mojej świadomości. Dopiero po latach, kiedy podczas budowania strony internetowej odgrzebałem stare pamiątki: ziny, magazyny, bekstejdże, ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że brałem udział w Metalmanii. Oczywiście doskonale pamiętałem, że graliśmy wspólny koncert z Morbid Angel, Cannibal Corpse czy Unleashed, ale nie łączyłem tego faktu z Tym metalowym festiwalem. Dla mnie etykiety nigdy nie miały znaczenia: Metalmania, Jarocin, Woodstock… najważniejszy był fakt, że jadę z posługą, z przesłaniem, jadę dopełnić obrządku i na tym się koncentrowałem. Z tego festiwalowego dnia mam jednak sporo wspomnień. Pamiętam kuluarowe szaleństwa z muzykami kapel: Betrayer, Quo Vadis, Vader, Samael, Morbid Angel, pamiętam sam koncert i świetną współpracę publiczności.  Pamiętam, że dzień wcześniej dotarła do nas wiadomość o śmierci lidera Nirvany, i że czcząc pamięć Kurta, którego postrzegaliśmy jako swojskiego anarchistę, zadedykowaliśmy mu utwór "God Save The Queen" zespołu Sex Pistols. Ludzie dziękowali nam za ten gest, zarówno publiczność, jak i ekipy pracujące przy obsłudze koncertu. Pamiętam, że przejście ze sceny do garderoby było wytyczone wzdłuż sali koncertowej, co powodowało, że każdy zespół idąc na scenę lub z niej wracając, przechodził (wprawdzie odgrodzony) przez „płytę”, będąc w kontakcie wzrokowym z publicznością. Pamiętam też, że po zejściu ze sceny, umęczony, spocony, w gwoździstym rynsztunku, zostałem napadnięty przez fanów z prośbą o rozmowę, zdjęcie, autograf. Zostałem wchłonięty na przerwę i cały występ kapeli, która grała po nas, tak więc do garderoby wróciłem po 40 minutach razem z właśnie schodzącym ze sceny Ghost'em”. Występ wspomnianego Ghost został przez uczestników oceniony jako najsłabszy tego dnia, nie miał szczęścia również Sparagmos, który pomimo solidnego występu, trafił w moment przesilenia, gdy publiczność przede wszystkim odpoczywała. Zbierała już siły na Vader, i faktycznie podczas występu Olsztynian dała z siebie wszystko. Kłopot w tym, że Vader jako kolejny został fatalnie potraktowany przez akustyków. Wśród uczestników zagranicznych tym razem zabrakło zapowiadanego Disgust (mało kto wówczas tego żałował), pojawił się za to Samael, który dyskografię poszerzył właśnie o fenomenalny „Ceremony Of The Opposites”, a skład o klawiszowca. Koncert zagrał znakomity, jedynym jego mankamentem okazał się chyba brak „Into The Pentagram”, do którego zagrania gorąco zachęcała zespół publiczność. Kolejne dwie formacje zgniotły słuchaczy zgodnie z przewidywaniami: Unleashed po szwedzku, a Cannibal Corpse zgodnie z wytycznymi szkoły amerykańskiej. Natomiast niezależne od wszelkich reguł zaprezentowali się deathmetalowi bogowie z Morbid Angel. Bezkompromisowa i bezapelacyjna gwiazda festiwalu, przyjęta przez fanów z uwielbieniem, namaszczeniem i wszelkimi oznakami kultu, który przynajmniej jeszcze wtedy był z tą formacją zespolony bardzo ściśle. Mankamenty festiwalu? Było ich kilka i wszystkie dość typowe dla tamtych czasów: problemy z wejściem (taka swoista gimnastyka, nie wiadomo dlaczego, towarzyszyła wówczas każdemu większemu koncertowi), słabe brzmienie (choć nie w każdym przypadku), nijaka scenografia i słabsza niż przy okazji wcześniejszych edycji frekwencja. Cztery tysiące fanów to wprawdzie wynik niezły, ale kompletu na widowni jednak nie zanotowano. Czyżby wyczerpanie formuły? Zaskoczenia? Relacja wraz z fragmentami występów w telewizji publicznej, a dokładniej w TVP 2. Dziś rzecz nie do pomyślenia.W tym miejscu znaleźliśmy się w punkcie, w którym w marcu 1995 roku pojawiła się zapowiedź jubileuszowej, dziesiątej edycji festiwalu. Z tej okazji w „Metal Hammerze”, nr 3/1995, Kasia Krakowiak przedstawiła w pięciostronicowej pigułce dziewięć wcześniejszych odsłon Metalmanii. Napisała również, że ciąg dalszy nastąpi… Nastąpił raz jeszcze w Hali Widowiskowo-Sportowej, w dniu 23 kwietnia 1995 roku. Trzon pozostał deathmetalowy, ale pojawiły się też nieco egzotyczne dodatki, co niekoniecznie skończyło się dobrze dla nich samych Z racji jubileuszu skład zapowiedziano tym razem wyjątkowo liczny, faktem jednak jest, że z różnych względów skurczył się w ostatniej chwili o cztery zespoły. I o ile nieobecność Hedone i Hate Squad nie była szczególnie bolesna, tak już brak bardzo wyczekiwanych Gorefest i My Dying Bride okazał się ogromnym rozczarowaniem. Gorefest nie dotarł ze względu na zobowiązania rodzinne Jana Chrisa de Koeyer, My Dying Bride tuż przed występem stracił perkusistę… Na placu boju pozostała jednak trzynastka wykonawców, ilość nadal niebagatelna. Rola otwarcia przypadła MASH, wcześniej klasycznie-thrashowemu, na etapie Metalmanii już panteropodobnemu. Dissenter zafundował widzom porcję intensywnego death metalu, w świat ciemnych klimatów wciągnęły słuchaczy ekipy z Tenebris i Corruption (jakże daleki od obecnego wcielenia). Quo Vadis zaproponował powtórkę z rozrywki, która ponownie wciągnęła wszystkich do zabawy, nieudanym eksperymentem okazało się natomiast zaproszenie nowozelandzkich Head Like A Hole i Shihad. Ci pierwsi, grający muzykę mocno awangardową, i jeszcze bardziej awangardowo się prezentujący, tylko sile woli mogli zawdzięczać dotrwanie do końca występu, wśród sypiących się wyzwisk i wszelkich przedmiotów. Z kolei drudzy, tworzący dźwięki w oparach industrialnych, tylko własnej pokorze mogli zawdzięczać, że znudzona publiczność agresję powstrzymała w ryzach. Dynamind zyskał przychylność publiczności trochę przez przypadek, ale jako zespół „nie po linii”, entuzjazmu już nie. Acid Drinkers został przyjęty ciepło, ale widać było wyraźnie, że stracił zaufanie sporej części fanów ekstremy. Dodatkowo zmierzyć musiał się również z poważnymi problemami technicznymi. Gwiazdy? Można by rzecz, że przewidywalne, ale gwarantujące wypełnienie sali. Po raz ostatni zresztą w tej lokalizacji i po raz ostatni w ramach cyklu Metalmanii deathmetalowych. Grave jak zwykle brutalny, choć nieco odmieniony. Podobnie zresztą jak „Soulless” różnił się od dwóch wcześniejszych krążków. Samael po raz kolejny tajemniczy, pewny siebie i tym razem w dodatku z „Into The Pentagram” w programie. Unleashed, niezmiennie brutalny, prosty i skuteczny w miażdżeniu wszystkiego dźwiękiem. I Death. Jeszcze bardziej perfekcyjny. Jeszcze bardziej precyzyjny. Jeszcze ciekawszy. I po raz ostatni w Polsce. Niestety…CDN.    

Rafał Monastyrski